BIEG WAZÓW
W 1520 roku toczyła się krwawa
wojna między Szwecją a Danią. Kiedy Duńczycy zajęli już niemal całe terytorium
nieprzyjaciela, a szwedzka szlachta nie zdradzała zapału do obrony swego
kraju i skłaniała się raczej ku kapitulacji, syn szwedzkiego króla, Gustaw
Waza, zaczął się przekradać na nartach do Norwegii, by sprowadzić posiłki.
Na szczęście dla siebie został po drodze dogoniony przez grupę swych rodaków,
którzy nakłonili go do powrotu i rozpoczęcia powstania przeciwko najeźdźcom.
Zawrócił więc, zebrał ochotników, pokonał duńskiego króla Christiana II
i wstąpił na szwedzki tron.
Dla upamiętnienia tego wydarzenia
w 1922 roku zorganizowano na tej samej trasie z Saelen do Mora pierwszy
masowy bieg narciarski, w którym mogli brać udział zarówno wyczynowcy,
jak i amatorzy. Zainteresowanie przeszło wszelkie oczekiwania, a Bieg Wazów
stał się najpopularniejszą masową imprezą zimową świata. Odbywa się
on co rok (wyjątkami były lata 1932, 1934 i 1990, kiedy na przeszkodzie
stawał brak śniegu), a zwycięzcy cieszą się w kochającej biegi Skandynawii
niemal taką popularnością, jaką osiągali w starożytnej Grecji zdobywcy
medali antycznych Olimpiad. Wystarczy powiedzieć, że w tym roku, chcąc
uniknąć korków na trasie, ograniczono listę startujących do 15 800 osób
i przyjmowano zgłoszenia tylko przez internet. Zapisy trwały 1,5 minuty
- potem zabrakło numerów startowych.
Wszystko to byłoby może
łatwiej zrozumiałe, gdyby nie pewien drobiazg - trasa biegu wynosi 90 km.
Nie przyzwyczajonemu do regularnych
wysiłków fizycznych mieszczuchowi trudno byłoby wyjaśnić, dlaczego normalni
skądinąd ludzie skazują się na wstawanie w środku nocy, dojazd na wyznaczone
miejsce, w którym trzeba się znaleźć na dwie godziny przed startem, grzanie
się w ciemnościach przy ogniskach, a potem morderczy dystans, który najszybsi
przebiegają w 4 godziny, a najsłabsi amatorzy wloką się do mety niemal
dwanaście godzin (po których upływie trasa zostaje zamknięta i wszyscy
muszą ją opuścić). Ale zakochani w swym biegu Skandynawowie trenują często
przez cały rok i podporządkowują tej imprezie swój tryb życia, byle powiesić
na ścianie dyplom jej ukończenia.
Lista startowa obejmuje wiele
narodowości. Trafiali się pojedynczy Polacy, którzy startowali na własną
rękę i nawet kończyli bieg, ale nigdy nie odegrali w nim znaczącej roli.
Wszystko to zmieniło się w dniu 8 marca 2015 roku, bo w Biegu Wazów po
raz pierwszy wzięła udział Justyna Kowalczyk.
Tegoroczny sezon nie był
dla niej udany, nad czym nie będziemy się rozwodzić, bo pisała o tym prasa,
w brutalny nieraz sposób wkraczająca na teren jej życia prywatnego. Dość
powiedzieć, że nie stanęła ani raz na podium Pucharu Świata. Toteż wiadomość
o jej starcie budziła nie tylko nadzieje, lecz również liczne obawy. Nie
brakowało i takich, którzy mówili, że osoba, która zdobyła wszystkie możliwe
trofea, nie powinna wystawiać na szwank swej legendy, skazując się na morderczy
wysiłek w rywalizacji, której wynik jest wielką niewiadomą.
Justyna Kowalczyk rozwiała
te wszystkie obawy w brawurowym stylu. Choć wkrótce po starcie złamała
kijek i traciła do rywalek niemal trzy i pół minuty, dobiegła do mety najszybciej
z wszystkich kobiet i dołożyła znanej szwedzkiej gwieździe - Britte Johansson
Norgren - ponad cztery minuty, a trzeciej z kolei Szwajcarce - Serainie
Boner - ponad osiem minut. Co więcej - osiągnęła 71 czas dnia, z czego
wynika, że lepiej od niej pobiegli tylko nieliczni mężczyźni.
Józef Łuszczek, najbardziej
utytułowany polski biegacz narciarski wszystkich czasów i były mistrz świata,
oceniając występ młodszej koleżanki nie posiadał się z zachwytu. Przyznał
też, że kiedy on w 1977 roku wystartował w Biegu Wazów, to wprawdzie zdołał
go ukończyć, ale przez trzy dni nie mógł poruszać rękami.
A co na to sama bohaterka
dnia? W tydzień po biegu nie myśli już o nim i patrzy w przyszłość. W "Gazecie
Wyborczej" z 16 marca napisała: "Jestem już prawie zdrowa. Możemy teraz
z trenerem zaplanować taki makrocykl jak choćby cztery lata temu. Czyli
bardzo dużo ciężkiej pracy... Moją złotą górą jest medal na igrzyskach
w Korei".
Jeśli dodamy do tego fakt,
że wśród całego tego zamieszania Justyna Kowalczyk zdążyła jeszcze napisać
pracę doktorską, to można zacząć podejrzewać, że nie jest ona zwykłą mieszkanką
Ziemi, lecz przybyłą z jakiejś innej galaktyki kosmitką.
Andrzej Ronikier
.. |
|
Andrzej Ronikier
ARCHIWUM
FELIETONÓW |
POLEĆ
TEN ARTYKUŁ ZNAJOMYM Z FACEBOOKA |
|
|
,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,, |
,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,, |
|