Dałam sobie spokój z chłopami. Bo czy to źle samej? I wyjść człowiek może gdzie i wrócić kiedy chce. Nikt nad głową nie brzęczy, nie marudzi. Choć ja jeszcze niestara, ale lata swoje mam i na nadskakiwanie, obsługiwanie nie mam już zdrowia. Chłop tylko na to czeka. A im starszy, tym gorszy! Prawie jak dziecko. To ziółka parz, to koc nagrzej, bo reumatyzm go drze, gazetę poczytaj, bo on niedowidzi. Po co mi to?
     O, jakby tak młody, no to jeszcze!... Zawsze nie tak dokuczliwy! Ale z młodym?... Nie!
     Nie to, żeby na mnie nie poleciał. Jak zobaczy zieloną kartę, dolary, to i lat nie liczy. Młodą rzuci, a do starej baby się przylepi i będzie ją zapewniał, że z miłości... że się zakochał...
     Ale ja na to bym nigdy nie poszła! Żeby pośmiewisko na stare lata z siebie robić? Co by ludzie powiedzieli? Żem na stare lata zgłupiała. Jak Waleńciaczka albo i inne, których pełno na Jackowie i które nie tylko, że się nie wstydzą, ale nawet obnoszą naokoło z tym swoim powodzeniem.
     Mam u siebie lokatorkę, proste kobiecisko, spracowane, żylaste. Dwa lata spokojnie siedziała w Ameryce, a teraz? Odkąd chłopa poznała, nie ta sama. Zapędzona, zabiegana, prawie nieprzytomna.
     Wpada kiedyś do mnie, ustrojona jak na odpust, sukienczyna krótka, nogi wbite w pantofle o numer mniejsze, gęba farbą popaćkana, włosiny najeżone. Tylko w cyrku Dokazywać!
   - Pani Anielciu kochana, mam prośbę! - woła od progu. - Pani nie odmów. Pani poratuje, złociutka! - prosi.
   - Zachorowałaś? Lekarstwa ci trzeba, co? Nie musisz tak prosić, jeśli tylko mam, to dostaniesz...
   - E, nie o lekarstwo mi chodzi! - poczerwieniała jak burak.
   - Pieniędzy mi koniecznie potrzeba, a banki już zamknięte. Choć ze dwadzieścia dolarów... - wykrztusiła.
   - Pieniędzy?
     Z pożyczkami byłam ostrożna od kiedy taki jeden pożyczył ode mnie pięćset dolarów na lekarstwo, a jak się po roku upomniałam to nie dość, że mnie wyzwał od najgorszych, to jeszcze groził, że okna - co do jednego - mi powybija.
   - A na co ci te pieniądze tak raptem potrzebne, że nie możesz do jutra zaczekać? Możeś głodna?...
   - Nie, nie głodnam! Tylko widzi pani, zostałam sama z koleżanką zaproszona do... do dwóch panów... Znajomych! Mieszkają tu zaraz, w drugim domu. Żeby nie iść z gołą ręką, jak jakie nieokrzesane i na niczym się nie znające, wzięłyśmy ze sobą wódkę. Dwie butelki. Ale tam, oprócz tych dwóch jest jeszcze dwóch innych, całkiem obcych... Dwie butelki migiem poszły. Co to jest na sześcioro, nawet człowiek smaku nie poczuł... Już z godzinę siedzimy przy pustym stole, ani rozmowa się nie klei, ani nic... Staśka, ta moja koleżanka, nie wytrzymała. Odwołała mnie na bok i mówi:
   - Leć, Hela, przynieś galona, bo inaczej cały wieczór zmarnowany. Te trąby chlać by chlały, ale żeby się który domyślił i jak na dżentelmena przystało wyskoczył i przyniósł jakąś butelczynę? Mowy nie ma! Jak same nie zorganizujemy, to do rana, tak jak teraz, o suchym pysku będziemy siedzieć.
   - Ale ja grosza nie mam przy duszy - mówię do niej. - Ostatnią dziesiątkę wczoraj Frankowi dałam, wiesz, temu czarnemu... Do rachunku mu zabrakło. A czek dopiero za tydzień. Skąd by tu wziąć? - poskrobałam się w głowę.
   - Co się martwisz! - Hela na to. - Leć do pani Anielci. Kobieta uczynna i przy forsie. Na pewno pożyczy. Powiedz, że za przysługę odwdzięczymy się sprzątaniem albo i czym innym...
   - Jutro oddam, z samego rana! Niech się pani nie boi...
     Poleciała. Mało butów nie pogubiła!
     Ot głupia baba... - pomyślałam. - Zamiast chować grosz do grosza, to ona na wódkę wydaje, obcych chłopów poi. Za rozpustę płaci...

     A może to nie tylko przez tę rozpustę? - zastanowiłam się nagle.
   - A może przez to, że te wszystkie Hele, Mańki, Antki czują się bardzo same? Zagubione, opuszczone? Przeniesione z małych miasteczek, wsi do Wielkiego Świata czują potrzebę znalezienia kogoś, kto im będzie bliski, swój, z kim - bez obawy, że wyśmieją - będzie można swobodnie pogwarzyć o wszystkim. Komu z całą szczerością można zwierzyć się ze swoich najskrytszych utrapień, opowiedzieć całe swoje życie. Po kolei! Dzień po dniu. Godzina po godzinie. Niczego, nawet tego, o czym powinno się zapomnieć, nie ukrywać.
     A te knajpy, hulanki, pijaństwa? Czy czasem nie po to one, żeby choć na małą chwilę - zapomnieć? O wszystkim! O robocie, w której co chwila grożą zwolnieniem. O dzieciach zostawionych tam, daleko, które nie pamiętają już, jak wygląda ojciec czy matka! O mężu czy żonie, którzy tam ubrani od stóp do głów w amerykańskie elastyki jeżdżą kupionymi za dolary polonezami, pijąc na śniadanie amerykańską kawę z amerykańskim "krimem" - wcale nie oczekują powrotu!...

     Ktoś kiedyś powiedział, że ten, kto raz zobaczy Amerykę, nigdy już nie zazna spokoju. Wróci, będzie myślał o tym, co tutaj. Znajdzie się tutaj, będzie tęsknił za tym, co zostawił. Ni tu, ni tam!...
     Ze mną jest tak samo! Choć niby ze wszystkim ja już tutaj na stałe, wciąż jakieś we mnie oczekiwanie, że może kiedyś, za parę lat...
     Każdy z nas to samo czuje. Takie "ni tu, ni tam". Czy wrócimy? Co mnie tutaj czeka? Starość wśród obcych! Może przytułek? Maleńka płytka na cmentarzu...
     A tam? Czy będzie lepiej?
     Niepokoje! Walka o kawałek chleba! Strach!... Jesteśmy tu jako ptaki, które pogubiły gniazda i w ciemności, miotane wichrem, zmagane ulewą - próbują je odnaleźć. Czy odnajdą?...
 

                                                             - Koniec -
 
 
. Zofia Mierzyńska............
 

ARCHIWUM

POLEĆ TEN ARTYKUŁ ZNAJOMYM Z FACEBOOKA
 


 

 


BIULETYN POLONIJNY, Postal Box 13, Montreal, Qc H3X 3T3, Canada; Tel: (514) 336-8383 fax: (514) 336-7636, 
Miesięcznik rozprowadzany bezpłatnie wśród Polonii zamieszkującej obszar Montrealu i Ottawy. Wszelkie prawa zastrzeżone.